wtorek, 1 października 2019

Kawa

Długo zbierałam się do tego, żeby napisać cokolwiek.

Od roku próbuję ruszyć z miejsca. Wszyscy dookoła mnie zrobili to już jakiś czas temu i wrócili do normalności. Ja nie mogę, przez co irytuje wszystkich dookoła i z nikim nie mogę się dogadać.
Mam świetnego psychiatrę. Ale nie potrafi poradzić nic na to jak źle wpływa na mnie przebywanie z własną rodziną. Od marca nie mam kontaktu z ojcem. Cała reszta też mało mnie obchodzi.
Kupiłam drugiego psa i to jest moja jedyna radość w życiu. Dzięki niemu muszę wychodzić z domu. Ta rasa wykorzystywana jest do dogoterapii, co widać nawet przy takim szczeniaku. Ale ja planuję tropić z nim ludzi. Nie wiem po co.
Weszłam w związek ze swoim byłym kierownikiem, bo wydawało mi się, że jest trochę podobny do niej.
Nie poszłam nawet na mszę za nich, co zszokowało chyba wszystkich dookoła. Nie mam za co przepraszać ani dziękować.
Znienawidziłam macierzyństwo. Nie mogę patrzeć na matki, ich dzieci, ich ciążę i ich radość. Nie istnieje coś takiego jak okres "radosnego oczekiwania". Wszystkie emocje prowadzą nigdzie.
Nie mogę się zebrać do czegokolwiek. Przebywanie z ludźmi przychodzi mi z trudnem, chcę tylko samotności.
Postanowiłam, że znajdę pracę, bo może ona pozwoli mi się ruszyć. I ciągle szukam wymówek. Że szczeniak, że 8 godzin bez jedzenia, bo mam problemy z organizmem po tym, co się stało, że jest jeszcze rok, że potrzebuję czasu dla siebie, że powinnam postawić na samorozwój. Z jednej strony, nie jestem jeszcze gotowa, a z drugiej, sama siebie popycham w tym kierunku.
Cały czas mam ciąg myśli. Najgorszemu wrogowi nie życzyłabym położenia, w którym się znalazłam. Z jednej strony mam ochotę umrzeć, bo nie wiem, po co żyć, z drugiej strony wiem, że nie ma po co umrzeć, więc chociaż sobie pożyję.

Próbowałam już wiele rzeczy, od medytacji do prób wyskoczenia z okna. Każda z nich była bardziej żałosna od drugiej. Zupełnie jak ja sama.